31.10.2016

IX – końcowy

A/N: I tym samym dobrnęliśmy do końca. Całe szaleństwo dedykowane jest niezastąpionej Wee oraz M. Szalonej, które lekkomyślnie dokarmiają moje porąbanie mózgowe <3 oraz Beatrice i Lisce, które niestrudzenie czytają i komentują! Mam nadzieję, że wszyscy bawili się chociaż w połowie tak dobrze jak ja. Pamiętajcie, by wypatrywać wkrótce początku mojego najnowszego tworu, gdyż Oleńska, jak wiadomo, nigdy nie śpi i nigdy do końca nie znika: http://petunia-evans.blogspot.com

No i tak. To by było na tyle. Widzimy się po drugiej stronie! :)




Severus Snape właśnie się zorientował, że stał u progu przełomowego odkrycia naukowego. Szczerze mówiąc czuł się trochę jak kapitan Nemo czy inny Verne i wcale go ten fakt nie zachwycał. Nigdy nie pragnął sławy i chwały. Nigdy się nie pchał do przygody. Jedyne czego chciał, to tylko tyle potęgi, by inni zostawili go w świętym spokoju amen.
— Profesorze… To naprawdę nie jest dobry pomysł.
Jej słowa wyrwały go z letargu, co wcale nie było takie dobre, bo jego myśli znów ruszyły ze zdwojoną prędkością. Odkąd Hermiona dowiedziała się o portalu i po długich pertraktacjach zgodziła się wziąć udział w jego „wyprawie”, nie przestawała ani na sekundę wymieniać wszystkich powodów, wedle których coś mogłoby pójść nie tak. Zupełnie jak gdyby potrzebował przypomnienia! Sam doskonale wiedział, co może się z nim stać! Podpowiedź: wszystko.
— Cicho, Granger. — Docisnął węzeł grubego sznura, którym wcześniej obwiązał się ciasno w pasie. — O ile nikt niczego nie spieprzy, to ma całkiem sporą szansę zadziałać — skłamał gładko.
Draco spojrzał sceptycznie na swojego ojca chrzestnego i zerknął na porozrzucane po lochu notatki i zapiski. Nie na to się pisali, gdy poprosił przed konferencją o bezwzględne posłuszeństwo w wykonaniu swojego porąbanego planu, a przynajmniej nie tak go sobie do końca wyobrażali.
— Sever, to jest zdecydowanie najgłupszy pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszałem, a prowadziłem kiedyś proces apelacyjny Bertiego Botta.
— Chyba kazałem ci stać na czatach — wycedził Snape, podczas gdy Harry z zainteresowaniem zerknął na Malfoya.
— Naprawdę, Bertiego? Za co? — zapytał.
— Z tego co pamiętam chodziło o jakieś uszczerbki psychiczne u dzieci, no ale czego się spodziewać po człowieku, który ma dziką satysfakcję z tego, że ktoś zeżre kawałek trawy czy gówna.
— Draco!
— Dobrze, już, już! Nie bulwersuj się tak lepiej, bo ci coś zaraz pęknie. — Malfoy posłusznie wychylił głowę przez drzwi, ale nikt nie nadchodził.
— Profesorze…
— Granger, twoja opinia na ten temat została już wygłoszona, więc o ile w przeciągu ostatnich pięciu minut nie udało ci się obronić doktoratu z numerologii… — Tu Severus uniósł pytająco jedną brew, żeby nikt nie pomyślał, że przypadkiem nie dał Hermionie szansy. 
Salazarze, Gryfońska Encyklopedia Wiedzy Nieskończonej była zdolna do podobnych rzeczy, ale że nie usłyszał od Hermiony żadnego potwierdzenia swojej sarkastycznej teorii, kontynuował zgryźliwie:
— Tak też sądziłem. Zatem bądź łaskawa dopilnować, żeby nie zabrakło mi sznura.
— Zabrzmiało to aż nazbyt wisielczo, Sever.
— Zamknij się w końcu.
Tak naprawdę jej gadanie sprawiało, że denerwował się tylko bardziej, a w tym momencie było mu to w ogóle niepotrzebne. Wziąwszy głęboki wdech, Snape stanął ponownie naprzeciw portalu, tym razem uśmiechając się krzywo, by zakryć coraz mniejszą pewność siebie. Eksperymentowanie z kociołkiem, którego zawartość mogła potencjalnie wypalić pół twarzy to jedno, ale samowolne podróże w czasie i przestrzeni to już coś zupełnie innego. Pomimo faktu, że jego kalkulacje były, rzecz jasna, bezbłędne, nie wybierał się na spacer po Baker Street — miał zamiar wskoczyć prosto w kosmos i to za osobą, o którą nawet nie dbał. Czy jego chęć udowodnienia wyższości intelektualnej była aż tak silna?
— Czy mówiłem już, jak do twarzy ci w beżowym? — Draco znów zaczął się wyzłośliwiać, więc Severus uznał, że owszem. Niecierpliwie nałożył na głowę hełm pasujący do reszty uniformu nurka z dziewiętnastego wieku — całkiem sprawny artefakt, który udało mu się znaleźć w czeluściach rupieciarni Filcha — po czym naciągnął na dłonie rękawice.
Jeżeli jego rozumowanie się zgadzało, a naprawdę nie sądził, by mógł się mylić — tę robotę zostawił Septimie Vector — jego teoria musiała zadziałać. Wszystko wskazywało na to, że portal był częścią eteru, a eter jako taki jest na tyle płynny, by pod każdym względem przypominać żywy organizm. Severus Snape miał nadzieję, że skoro już teraz portal burzył się i pienił z powodu siedzącego w nim ciała obcego, to jeżeli wskoczy tam jeszcze jeden, eter zadziała dokładnie tak, jak każda istota pod wpływem infekcji — napadem kichania.
Gdy postąpił krok do przodu, a falujące wokół portalu drobiny czasu rozprysnęły się po całym lochu, nie zdążył nawet zaczerpnąć oddechu. Wpadł w sam środek i pochłonęła go ciemność, która chwilę potem zmieniła się w jasność tak oślepiającą, że musiał zamknąć oczy. Czuł, że spada, spada coraz głębiej i, jakkolwiek paradoksalnie to nie brzmiało, jednocześnie dryfuje gdzieś bezwiednie. Choć wydawało mu się, że jego samozwańcza podróż trwała godzinami, w rzeczywistości przebywał tam jedynie kilka sekund — kosmos zadziałał za niego i sam podsunął mu to, czego szukał. Kiedy w końcu coś szarpnęło go silnie w okolicach pasa, odważył się otworzyć na chwilę oczy. Wszędzie wokół niego panował gęsty i lepki mrok, rozproszony wyłącznie przez nikłe migotanie przepływających obok drobin czasu. 
Nagle Severus poczuł, że coś na niego wpadło. Bez chwili wahania wyciągnął ręce tak daleko, jak tylko mógł i przycisnął do siebie bezwładne znalezisko z całej siły. Eter zareagował natychmiast, coś odrzuciło go do tyłu i szarpnęło tak mocno, że na chwilę stracił oddech. Wylądował na podłodze lochu razem z nieprzytomną Septimą Vector i zrzucił z siebie hełm, czując, że zaraz się udusi. Cały zamek drżał w posadach, a portal na ścianie zaczął maleć, stopniowo zanikać i wirować wokół własnej osi z zawrotną prędkością, wciągając do siebie wszystko niczym czarna dziura. W przypływie przytomności Severus zrzucił z siebie grubą linę cumowniczą i złapał Vector za szaty, wywlekając ją za sobą z klasy eliksirów. Potter, Malfoy i Hermiona wybiegli tuż za nimi i w samą porę zatrzasnęli drzwi. Zaraz potem potężna eksplozja przetoczyła się od lochów aż po sam dach Hogwartu.

***

cztery miesiące później
— Musisz przyznać, że różnica między arabiką a robustą jest po prostu kolosalna!
Harry udał zainteresowanie najlepiej jak umiał, ale tak naprawdę chciało mu się już tylko śmiać. Był poniedziałek rano i naprawdę, na tym etapie każda kawa będzie mu smakować.
— Niewątpliwie — wymamrotał, przywołując do siebie zaklęciem poranną gazetę.
Draco nie wydawał się przekonany, więc mu ją wyszarpnął i podstawił pod nos swój kubek.
— Patrz! Wąchaj!
— Wącham, wącham! — Harry parsknął śmiechem i odsunął go od siebie stanowczo. 
— Nie mogę uwierzyć, że dodałeś do niej mleko. — Malfoy obrzucił jego pustą filiżankę spojrzeniem pełnym tłumionej nienawiści.
— Jakoś się z tym pogodzisz. — Auror wyrwał mu „Proroka” i przemknął ostrożnie wzrokiem po pierwszej i drugiej stronie. Gdy nie zauważył nigdzie nazwisk znajomych mu osób, zaczął czytać — co nie znaczy oczywiście, że było mu dane czytać w spokoju.
— Czego chcesz, Draco? — Poprawił okulary i udawał, że nie widzi tej dłoni na swoim udzie.
— Atencji.
— Ależ Draco, co na to Lucjusz. — Harry uśmiechnął się pod nosem, powoli przestając rozumieć, co czyta.
— Skąd mam wiedzieć? — Malfoy oblizał usta i zrobił minę, którą, Potter mógłby przysiąc, Malfoyowie przekazują sobie w genach, by usidlać niezbrukane cnotki. — Przecież po to wysłaliśmy go na Hawaje.
Oszust! Wielbłąd! – skrzeknął z korytarza znajomy głos portretu i tym razem Harry się nie powstrzymał. Całkowicie zepsuł nastrój, wybuchając głośnym chichotem i nie przestając nawet wtedy, gdy Draco w pełni oburzenia rzucił na niego Silencio.

***

Kiedy Minerwa McGonagall zdołała się uporać ze wszystkimi pozwami od zaniepokojonych rodziców i w końcu mogła w spokoju przeglądać zgłoszenia od kandydatów na nauczycieli eliksirów, przez głowę przemknęła jej przerażająca myśl, czy przypadkiem klątwa ciążąca na posadzie profesora obrony przed czarną magią nie prześlizgnęła się na byłą posadę Severusa Snape’a. Szybko jednak się otrząsnęła i zaparzyła sobie jeszcze jedną herbatę. Co za nonsens! Po co ktokolwiek miałby robić coś podobnego? Nieszczęsna Joan Goodart nadal przebywała na zwolnieniu, a jej drugi kandydat, jako jedyny zdolny do czegoś podobnego, wydawał się na tyle zadowolony z życia, by powstrzymać się od morderczych zachowań — przynajmniej z pewnymi małymi wyjątkami…

***

— McLaren!
Ogromna sala wykładowa, wypełniona po brzegi studentami, zadrżała z przestrachu. Przechadzający się przed pulpitem mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i zrobił ruch, jakby chciał rzucić w nieszczęsnego McLarena kredą, którą trzymał, ale w końcu z tego pomysłu zrezygnował. Profesor wykrzywił się przebiegle, a roztrzęsiony student powoli odłożył swoje notatki i wstał z miejsca. 
— Co się stanie, jeżeli dodam do wyciągu z marsylii czterolistnej odrobinę smoczej krwi?
— Ja… — Chłopak wziął głęboki wdech, starając się powstrzymać drżenie głosu.
Marsilea quadrifolia, McLaren. 
— Smocza krew nie posiada żadnych właściwości, profesorze, to wywar, do którego ją dodajemy sprawia, że-…
— Doprawdy? — Snape przerwał mu i oparł się tyłem o katedrę, patrząc na przerażonego chłopaka z dziwnym błyskiem w oku. — Jesteś pewien?
Rękawy czarnej koszuli miał podwinięte akurat tyle, by dało się dostrzec blady zarys Mrocznego Znaku, co zawsze pozwalało mu sterroryzować studentów jak należy — bo przecież jaki był sens bycia zreformowanym Śmierciożercą, jeżeli nie dało się tego obrócić na swoją korzyść? 
W związku z ostatnimi wydarzeniami, o Severusa Snape’a zdążyły się już pobić co najmniej trzy magiczne uczelnie wyższe, a wygrała ta, która była nieco mniej prestiżowa, ale zgodziła się bez mrugnięcia okiem na niemal wszystkie jego zachcianki: nie prowadził ćwiczeń ani seminariów, wszystkie zajęcia odbywały się w formie wykładów, układał własny sylabus i miał prawo oblać kogo chciał, kiedy chciał, jeśli tylko wykazał odpowiedni poziom niekompetencji danego nieszczęśnika. Mimo tego, że legendy o podłym charakterze profesora zaczęły krążyć po uniwersytecie jeszcze zanim pojawił się na pierwszych zajęciach, a najważniejszym narzuconym przez niego kryterium możliwości zapisania się na wykład był absurdalny wręcz wymóg posiadania średniej ocen co najmniej cztery i pół, sala zawsze była wypełniona po brzegi.
— McLaren. — Severus odsunął się od katedry i przeszedł się w stronę pierwszego rzędu, wzbudzając powszechne poruszenie. Wszyscy szaleńcy, którzy zajmowali się podczas wykładu czymś innym oprócz energicznego sporządzania notatek lub nabożnego słuchania profesora Snape’a, teraz za wszelką cenę starali się chociaż udawać, że wiedzą co tu robią. Jeszcze nikt nigdy nie widział, żeby Snape rzucał na kogoś klątwy, ale jego reputacja go uprzedzała i nikt nie miał ochoty wyprowadzać go z równowagi.
— Czy jesteś w stanie wyjaśnić reszcie sali czym dokładnie jest marsylia czterolistna i podać jej trzy inne odmiany o podobnych właściwościach? — Severus stanął przed nieszczęśliwym studentem, który pokręcił tylko głową, a z jego ust wyrwał się bolesny jęk. 
— I myślałeś, że będziesz bezpieczny w ostatnim rzędzie… — Mistrz eliksirów zacmokał z naganą, po czym wręczył McLarenowi kawałek kredy. — Proszę łaskawie napisać na tablicy cztery najczęściej spotykane w Europie środkowej odmiany z rodziny marsyliowatych i ich klasyfikację.
Gdy chłopak zerwał się gorliwie, szczęśliwy, że nie kazano opuścić mu klasy, Severus machnął na niego ręką. 
— McLaren. 
— Profesorze? — Wpatrzone w niego wielkie sarnie oczy ani trochę nie poruszyły jego skamieniałego serca. 
— McLaren, dlaczego nie zapytałeś, w której klasyfikacji podziału systematycznego masz to napisać?
Roztrzęsiony student przełknął głośno ślinę, czując, że kreda zaczyna mięknąć w jego spoconej dłoni. Severus zszedł znów ze spokojem do pierwszego rzędu, mijając chłopaka obojętnie.
— McLaren może się spakować i opuścić moją klasę możliwie jak najciszej. Tymczasem przejdźmy do najbliższego magicznej klasyfikacji mugolskiego systemu, którym jest…?
Ręka siedzącej w pierwszym rzędzie studentki wystrzeliła w górę, jak to miała w zwyczaju na każdym wykładzie. Wpatrywała się w mistrza eliksirów z nabożną czcią, którą on skrupulatnie ignorował. Był zbyt zajęty wybieraniem następnej ofiary.
Magiczna Akademia Nauk Ścisłych i Magomedycyny była świadoma faktu, że zatrudniając Snape’a właściwie wygrała zwycięski bilet na loterii. Abstrahując od tysięcy skarg i konieczności znoszenia jego wszetecznie wyczerpującego charakteru, frekwencja na pierwszym roku jeszcze nigdy nie była tak wysoka, a czesne płacone z taką gorliwością.
Gdy tego dnia Severus zakończył wreszcie wszystkie formalności i zebrał się do wyjścia, na zewnątrz była już czarna noc. Opatulił się szczelniej płaszczem, a jego ślizgoński szalik powiewał za nim poetycko, zupełnie jakby występował w czarno-białym filmie rozgrywającym się nad Sekwaną. 
— Profesorze! — zawołał za nim bardzo znajomy damski głos. 
Przyspieszył zaraz kroku, nie chcąc się wdawać w konwersację z tą denerwującą kobietą. 
Dogoniła go jednak, bezczelna dziewczyna — jego własna kopia Granger, za latorośl której niechybnie by ją wziął, gdyby nie brak zgodności w metryczkach.
— Watson — burknął, mrużąc nienawistnie ciemne oczy i mając nadzieję, że studentka da mu spokój. 
— Johnson — poprawiła go, szczerząc się bezmyślnie.
Trzymała w zmarzniętych dłoniach jakieś książki, niewątpliwie po to, by dodać sobie parę punktów IQ w ogólnej ocenie. Jej policzki były zaróżowione od wiatru, a uśmiech zdecydowanie zbyt szeroki. Zaczaiła się na niego i nie miał możliwości ucieczki.
— Johnson, jeżeli znów masz zamiar podjąć temat swojej pracy doktorskiej, to nie jestem zainteresowany nawet w najmniejszym stopniu. 
Tak. Trzeba spławić ją szybko. Zdusić marzenia i prośby w zarodku, zanim zdąży wpaść na inne.
— Profesorze, całkowicie przeformułowałam główną tezę, nie-…
— Johnson, dość. — Użył swojego specjalnego morderczego tonu. — Powiedziałem raz i nie lubię się powtarzać. — Podszedł do niej bliżej, górując wzrostem i starając się wzbudzić nieco strachu, by załatwić to nieco szybciej. Akurat w zastraszaniu był dobry, ale niestety — gówniara była nieugięta. Wciąż wbijała w niego spojrzenie jasnych oczu, a beznadziejnie uroczy uśmiech nie schodził z jej twarzy.
— Mugolskie grzyby halucynogenne — powiedziała, czym, musiał przyznać, całkowicie zbiła go z tropu.
— Co powiedziałaś?
— Jestem w stanie dowieść, że mają magiczne właściwości, które nie działają na mugoli ze względu na ich strukturę DNA. Mają inne receptory chromosomów, profesorze.
Dobrze. Musiał przyznać, że nie było to do końca bez sensu. To co przedstawiła mu wcześniej nie trzymało się nawet kupy, ale teraz… Był zaintrygowany. Nie słyszał jeszcze, by ktokolwiek kiedykolwiek zajmował się tą tematyką, a akurat jemu temat opiatów i pochodnych nie był do końca obcy. Oczywiście nie nagnie dla niej swoich zasad nieprowadzenia seminariów, ale nie byłby sobą, gdyby przepuścił okazję powyżywania się na kimś intelektualnie. 
— Johnson… — Westchnął ciężko i odsłonił rękaw płaszcza, patrząc na zegarek, który nawet nie działał. — To co teraz powiem jeszcze dziesięć lat temu byłoby całkowicie paradoksalne, ale w związku z tym, że czasy ciągle się zmieniają… Nie chciałabyś tego obgadać przy kieliszku Ognistej?




The End